Page 9 - Demo_ksiazki
P. 9
Wysoki Orzeł zatoczył się gwałtownie. Chwycił za ramię Ostrego Krze-
mienia, aby nie upaść.
Kos odskoczył błyskawicznie kilka kroków od Guntera i podnosząc sztu-
cer w stronę traperów krzyknął:
– Nie ruszajcie się, bo strzelam! Rzućcie broń!
Na moment zaległa cisza. Traperzy stali niezdecydowani. Indianie zro-
zumieli, że w Kosie znaleźli niespodziewanego sprzymierzeńca.
– Oszalałeś? Co robisz?! – zawołał Connel.
– Rzućcie strzelby! Szybko! Ja nie żartuję! – powtórzył Kos.
Ociągając się, wszyscy trzej rzucili muszkiety na ziemię. Na ich twa-
rzach malowała się wściekłość.
– A teraz odejdźcie na prawo, pod tamten krzak leszczyny. I ręce do góry!
I tym razem wykonali rozkaz. Stanęli w pobliżu samotnej kępy lesz-
czyn. Słońce różowymi promieniami kładło się na czuby potężnych hikor
i dębów, srebrzyło spokojny nurt rzeki i twarze traperów. Z podniesionymi
w górę rękoma stali, patrząc z nienawiścią na Kosa.
– Niech Ostry Krzemień pozbiera strzelby i złoży je w canoe. Skórki tak-
że. Szybko! – polecił Kos Indianinowi.
– Ja to uczynię! – zawołał Wysoki Orzeł. – Lewą rękę mam zdrową. To
lekki postrzał.
Szawanez pośpiesznie uwijał się po obozowisku. Po rękawie łosiowej
bluzy spływała strużka krwi.
– Zepchnijcie łódź na wodę! – krzyknął Kos do Indian, a sam, ciągle ma-
jąc na muszce traperów, wolno wycofywał się w stronę rzeki. – Hej, Gun-
ter! – zawołał. – Strzelby znajdziecie na drugim brzegu Wabash. Ręce mo-
żecie opuścić dopiero wtedy, gdy canoe zniknie za zakrętem rzeki.
Czerwonoskórzy siedzieli już w łódce. Kos wskoczył do canoe i odbili od
przystani. Podpłynęli pod przeciwległy brzeg i tam pozostawili trzy strzelby.
– A teraz w górę rzeki, Krzemieniu. Ja będę uważał na traperów.
Canoe pruło fale. Płynęło wolno, choć Ostry Krzemień pracował wio-
słem, ile sił starczyło w jego muskularnych rękach. Wysoki Orzeł nadal
krwawił. Leżał na dnie łodzi i poważnie patrzył w twarz Kosa. Co myślał
w tej chwili o dziwnym białym człowieku, który tak nieoczekiwanie stanął
w obronie wojowników?
Kos ze sztucerem w ręku stał na tyle canoe i obserwował trzech przygod-
nie poznanych traperów. Ich sylwetki malały powoli i stopniowo zlewały się
z zielenią krzewów. Zauważył jeszcze, jak stary Connel opuścił ręce. Wa-
bash lekkim łukiem skręcała na wschód. Za chwilę jej wysoki brzeg, poro-
śnięty gęstymi krzewami, przesłonił obozowisko złodziei indiańskich skó-
rek. Kos opuścił sztucer i usiadł obok rannego.
– Czas zająć się tobą, Wysoki Orle – powiedział i z myśliwskiej sakwy
wyciągnął bandaże. Nożem rozpruł rękaw pięknie haftowanej bluzy, odsła-
9