Page 12 - Demo_ksiazki
P. 12

– Dziękuję, Wysoki Orle. – Kos wziął do ręki pięknie wykonany z bia-
          łych i zielonych muszelek kilkucentymetrowej długości pas, obszyty po bo-
          kach frędzlami. Wampum wyglądał jak misterna barwna krajka. Ryszard
          zawiesił go na szyi i ukrył pod łosiową bluzą.
             I tak się rozstali.
             Kos patrzył za oddalającymi się Indianami, aż zniknęli w gęstych zaro-
          ślach. Wtedy wyciągnął z przybrzeżnych zarośli prawie nową łódź. Spuścił
          ją na wodę i pomknął jak strzała. Przed wieczorem dopłynął do fortu Miami,
          wzniesionego w rozwidleniu dwóch rzek – Saint Joseph i Maumee River.
                                W FORCIE MIAMI

             Rankiem Ryszard Kos zerwał się z łóżka i pośpiesznie naciągnął na sie-
          bie ubranie. Czuł się wypoczęty. Wczoraj wykąpał się, spożył gorącą wie-
          czerzę i przespał na żołnierskim, wygodnym posłaniu. W doskonałym na-
          stroju wybiegł więc na dziedziniec.
             Dzień zapowiadał się słoneczny. Po chmurach, które przez cały czas to-
          warzyszyły Kosowi w podróży, nie zostało ani śladu. Fort tętnił już życiem.
          Jakiś oficer ćwiczył kompanię żołnierzy, gromadka dzieci z zaciekawieniem
          przyglądała się musztrze. Niedaleko szynku leżał na ziemi Indianin, praw-
          dopodobnie pijany do nieprzytomności. Nieco dalej, przed sklepem, stał
          uwiązany do barierki, z derką na grzbiecie, indiański mustang. Tam właśnie
          skierował swe kroki Kos. Przed opuszczeniem fortu musiał zaopatrzyć się
          w proch, kule i niezbędne w podróży drobiazgi. Pomiędzy Miami a Detro-
          it nie było żadnego osiedla białych.
             Wszedł po drewnianych schodach i pchnął drzwi. W mrocznym wnę-
          trzu ujrzał właściciela sklepu i czerwonoskórego. Indianin stał przed ladą,
          na której leżał związany rzemieniem duży stos bobrowych skórek.
             – Good morning – rzucił pozdrowienie Kos.
             – Witam, sir – odparł handlarz. Stał oparty rękoma o kontuar. Rude wło-
          sy, dawno niestrzyżone, wychodziły mu aż na kołnierz jeleniej bluzy, a bro-
          da niczym płomień poruszała się na piersi, gdy mówił do czerwonoskóre-
          go: – Daję ci małą beczułkę prochu i skrzynię ołowiu. To bardzo dużo. Te
          skórki więcej niewarte. Rozumiesz?... Ponieważ upierasz się, jak każdy czer-
          wony, mogę ci dodać butelkę whisky. Zastanów się, a ja tymczasem zała-
          twię mojego klienta. – Odwrócił się do Kosa. Jego małe, ciemne i błysz-
          czące jak paciorki, rozbiegane oczy, usadowione głęboko w tłustej, okolo-
          nej rudym zarostem twarzy, miały w sobie coś z lisiej chytrości. – Ciężki
          handel z tymi dzikusami – sapnął z nutą głębokiego strapienia. – Za byle
          jakie skóry chcą Bóg wie ile! – A widząc, że nowo przybyły nie bardzo ma
          ochotę wchodzić z nim w dyskusję, zrobił krótką przerwę i uważnie spoj-
          rzał mu w twarz. – Czym mogę służyć, sir? – zapytał uniżenie.


          12
   7   8   9   10   11   12   13   14   15   16   17