Page 4 - Demo_ksiazki
P. 4

– Siadajcie – powiedział oschle jeden z nich. – Z daleka płyniecie?
             Kos położył torbę na ziemi, a sam wygodnie usadowił się koło ogniska.
          Sztucer oparł o udo.
             – Od świtu wiosłowałem – odpowiedział wymijająco.
             Tamci także usiedli. Niewątpliwie byli traperami. Świadczył o tym ich
          ekwipunek i duży pęk skór dzikich zwierząt.
             – Szczęście, widzę, wam sprzyja – zauważył Kos. – Macie zabezpieczo-
          ne co najmniej dwa miesiące beztroskich hulanek.
             – To prawda – powiedział najstarszy wiekiem. – Puszcza nad Wabash
          obfituje w zwierzynę, łatwo tutaj o skórki.
             – Ale to łowieckie tereny Wyandotów i Miamisów. Zaglądają tu także
          Szawanezi i Lenapi. Można stracić skalp.
             – A od czego strzelby? – zaśmiał się drugi. – Ziemie te należą do stanu
          Indiana, są więc własnością białych. Czyż nie tak?
             – Niezupełnie! – odparł Kos. – Rzeczywiście terytorium od Ohio po je-
          zioro Michigan włączono parę tygodni temu do Stanów; o zgodę nikt Indian
          nie pytał. Puszcze po obu stronach Wabash są nadal ich ojczyzną.
             – Kto się z tym liczy?! – zawołał trzeci traper.
             – Może i macie rację – zgodził się z nim Kos. – Ja także jestem łowcą
          skórek. Poznajmy się. Nazywam się Ryszard Kos. Podążam do fortu Miami.
             – A ja Tomasz Connel – przedstawił się Kosowi stary traper, dobrze już
          przyprószony siwizną. Dorzucił kilka grubych polan do ogniska. Na mo-
          ment płomienie przygasły, a po chwili złote języki strzeliły w górę, oświe-
          tlając chybotliwym światłem twarze siedzących. – Jerry, zabierz się wresz-
          cie do pieczenia! – ponaglił najmłodszego z tego grona, najwyżej dwudzie-
          stoletniego chłopca. – To mój syn! – wyjaśnił Kosowi. – A to wypróbowa-
          ny towarzysz naszych wędrówek, Johann Gunter.
             – Cieszę się, że was poznałem – powiedział Kos. – Przyjemniej i bez-
          pieczniej razem spędzić noc. O świcie odpłynę.
             – Co tak wam spieszno? – zakpił Johann. – Nie zapolujecie nawet z nami
          na jelenia? Niedźwiedzi też tutaj nie brak. A na pobliskich rozlewiskach są
          bobrowe żeremia.
             – Mówicie, że polujecie na skórki, a gdzież one? Wasza łódź pusta – za-
          uważył podejrzliwie Jerry.
             – Ano właśnie – poparł go Tomasz.
             Kos patrzył na potężny udziec skwierczący nad ogniem. Zapach piecze-
          ni drażnił nozdrza, wzmagając głód.
             – Mam pilną sprawę w forcie Miami, dlatego muszę śpieszyć. Skórki zaś
          wymieniłem na kule i proch w forcie Quiatenon.
             – My także zajrzymy do Quiatenon, ale później. Mamy czas.
             Kos usiadł, skrzyżowawszy nogi, przeciągnął się. Sztucer położył na ko-
          lanach. Uśmiechnął się szeroko do ponurego Guntera.


          4
   1   2   3   4   5   6   7   8   9