Page 5 - Demo_ksiazki
P. 5

– Kiedy będę wracał z Miami, znów zawitam do fortu Quiatenon. Może
          się spotkamy.
             Wtedy chętnie wyruszę z wami. Znam doskonałe łowiska, lepsze niż
          nad Wabash.
             – Gdzież one?
             – W Kraju Zielonej Trzciny. Pełno tam grizli i muskwy. Wystarczy tylko
          trafić na legowiska, a w ciągu paru godzin można ubić kilkanaście. Zwłasz-
          cza muskwa sam niemal idzie pod kule. Ech, co to za raj dla traperów!...
             – Gdzież ten raj leży?
             – Gdzie? Za Ohio. To cudowne tereny. Stada jeleni i chmary ptactwa,
          bobrowe żeremia i łosie, a nawet wielkie bizony... A jakie lasy! Srebrzyste
          topole, rozłożyste tulipanowce, drzewa laurowe, sykomory... I łąki sazafra-
          nu... Mówię wam, nie ma piękniejszej i bogatszej krainy.
             – Zaciekawiasz nas – powiedział Tomasz Connel. – Gotowi jesteśmy
          czekać na ciebie w Quiatenon.
             – To zaczekajcie.
             – Kiedy tam wrócisz?
             – Za miesiąc. Wcześniej chyba nie zdążę.
             Jerry zdjął z rożna jeleni udziec. Chwycili za noże i odcinali grube pła-
          ty soczystego mięsa. Zaczęli się pożywiać. Jedząc, gwarzyli jeszcze o róż-
          nych łowieckich przygodach. Później Tomasz wyznaczył kolejność warty.
          Pierwszy miał czuwać Jerry, a ostatni Kos. Chłopak podrzucił więc drew
          do ogniska i usiadł, skrzyżowawszy nogi, obok siebie położył długą rusz-
          nicę. Kos zaś pod kępą dorodnych paproci przygotował sobie miejsce do
          spoczynku. Z ręką na sztucerze usnął spokojnym snem nawykłego do nie-
          bezpieczeństwa człowieka.
             Było już dawno po północy. Niebo zaczynało szarzeć, a gwiazdy traci-
          ły swoją intensywność. Nad bezpieczeństwem czuwał teraz Johann Gunter.
          Aby nie usnąć, przechodził się wokół obozu. Zbliżył się właśnie do gęstego
          łanu paproci, za którymi stały olbrzymie pnie prawiecznych drzew. Przez
          chwilę nasłuchiwał głosów puszczy, po czym ruszył dalej. I wtedy właśnie
          wśród paproci zauważył przywartego do ziemi człowieka. Krzyknął dono-
          śnie i runął na ukrywającego się. Kos, usłyszawszy wołanie, zerwał się jak
          sprężyna i jednym skokiem znalazł się obok Guntera. Stary traper i jego syn
          zjawili się tuż za nim. Tymczasem zaatakowany nie stawił oporu. Zrzucił
          z siebie Guntera i zwinnie wyskoczył w krąg światła padającego od ogniska.
             – Noc nie lubi hałasów – powiedział śpiewnym dialektem Szawane-
          zów. – A biali bracia krzykiem straszą ciszę.
             Traperzy byli zaskoczeni zachowaniem Indianina. Czerwonoskóry stał
          spokojnie. Skrzyżował ręce na piersi. U pasa miał tylko długi myśliwski nóż.
             – Czego szukałeś w paprociach? – spytał napastliwie Tomasz.
             – Przyszedłeś szpiegować! – rzucił z wściekłością Gunter.


                                                                            5
   1   2   3   4   5   6   7   8   9   10