Page 23 - Demo_ksiazki
P. 23
– Ale Kos już dawno mógł opuścić swoją kryjówkę w trzcinach. Canoe
szybciej niesie niż nogi. – Jerry również miał wątpliwości.
– Jeśli będzie, jak mówicie, i przechytrzy nas, to i tak nic straconego –
uspokajał ich obu Gunter. – W najgorszym razie rozdzielimy się. Wy wró-
cicie tam, gdzie opuścił canoe na wodę i stamtąd zaczniecie szukać śladów
na lądzie, a ja popłynę. Nie może nam zniknąć!
W końcu postanowili jednak tu zaczaić się na Kosa. Gunter wlazł na ol-
brzymi konar olchy, pochylony nad Detroit River, ukryty w listowiu obser-
wował wodne lustro. Czas się dłużył. Dzień już chylił się ku wieczorowi,
gdy tuż przy ścianie gęstych szuwarów ukazało się wreszcie mknące bez-
szelestnie canoe.
Gunter o mało nie krzyknął z radości na widok znienawidzonego żegla-
rza. Sprytny Kos nie wywiódł go w pole. Gdyby jednak Johann nie zrobił
z konaru swego obserwatorium, kto wie, czy dostrzegliby płynącego Kosa.
Kiedy łódź przemknęła pod olchą i znikła z oczu, ostrożnie, aby nie robić
niepotrzebnego hałasu, Gunter zszedł na ziemię. Connelowie siedzieli znu-
dzeni i oganiając się od komarów, złorzeczyli.
– Miałem rację! – zawołał Johann. – Przed chwilą przepłynął obok nas!
Zerwali się obaj. Z niedowierzaniem patrzyli na Guntera.
– Płynął tuż przy nadbrzeżnych szuwarach, zachowując indiańską ostroż-
ność – opowiadał dalej Johann.
– Stąd należy przypuszczać, że obawia się pościgu lub zasadzki. Musi-
my być czujni – przestrzegał jak zwykle rozważny Tomasz.
Gunter poklepał Connelów po ramionach.
– Płyniemy za nim – powiedział z uśmiechem, pełnym zadowolenia. –
Ale zachowujcie się cicho i miejcie oczy otwarte.
Spuścili łódź na wodę, wsiedli i wydostali się bez pośpiechu z szuwa-
rów. Bardzo wolno ruszyli za Kosem.
Mijały dni i noce. Bywało tak, że widzieli jego canoe na linii horyzontu,
wówczas kryli się w przybrzeżnych zaroślach. Pozostało im już tylko kil-
kanaście mil drogi jeziorem Erie. Postanowili przed wypłynięciem na wody
Maumee River zakończyć sprawę. Znajdowali się wprawdzie na terytorium
kontrolowanym przez patrole wojskowe z fortu Detroit i Miami, zasiedlo-
nym przez pionierów, ale był to przecież nadal obszar dzikiej kniei, w któ-
rej koczowali Indianie, rojący się od traperów, handlarzy i różnych włóczę-
gów. Nie było co dalej zwlekać. Należało wykorzystać najbliższą okazję.
Płynęli dość jasną nocą. Na wysokim niebie migotały gwiazdy, świecił
księżyc. Ostrożnie wiosłując uważnie obserwowali przed sobą spokojne,
połyskujące wody jeziora i czysty, wolny od trzcin brzeg.
– Patrzcie! – szepnął w pewnej chwili Jerry i dotknął ramienia Guntera.
Spojrzeli na ląd. Daleko na wybrzeżu płonęło niewielkie ognisko.
– Czyżby to Kos? – z niedowierzaniem rzucił Gunter. – Sprawdźmy!
49