Page 27 - Demo_ksiazki
P. 27
Przez polanę biegł ku nim Jerry. Dopadł ojca i klęknął przy nim. Gunter
bez pośpiechu poszedł, za jego przykładem. Rozpięli bluzę starego. Wy-
glądało na to, że kula trafiła prawe płuco. Taki postrzał w puszczy był nie-
bezpieczny. Tomasz ciężko oddychał i broczył krwią.
– W torbie Kosa są bandaże – powiedział Gunter. – Opatrz ojca, a ja prze-
szukam ubranie tego łotra.
– Co z nim?
– Nie żyje. Dostał od ciebie i ode mnie.
– A co z ojcem? – w pytaniu Jerry’ego zabrzmiał niepokój
Gunter uciekł oczyma w bok.
– Powinien żyć – odparł. – Zrobimy nosze i zaniesiemy go do wioski.
Zwlekać nie można. Potrzebny jest lekarz.
Jerry zaczął opatrywać ranę ojca, a Johann ukląkł przy Kosie. Przeszukał
kieszenie, zabierając wszystkie drobiazgi, łącznię z pieniędzmi i myśliw-
skim nożem. W wewnętrznej kieszeni łosiowej bluzy znalazł list. Pośpiesz-
nie schował zdobycz i wrócił do Jerry’ego. Pomógł mu zakładać opatru-
nek. Następnie wycięli w zaroślach dwa drążki. Z prętów trzmieliny uple-
tli nosze. Ułożyli jęczącego Connela i ruszyli z nadzieją, że jeszcze przed
nocą dotrą do małego strumyka zwanego przez Indian Wąską Strugą. Tam
mieszkał w pionierskiej chacie z dwoma synami traper Watter. Spodziewali
się znaleźć u niego pomoc dla ciężko rannego towarzysza. Gdy opuszczali
polanę, słońce już opadało ku wierzchołkom drzew. Do zachodu pozostało
ze trzy godziny. Johann Gunter był zadowolony. Szedł przodem i uśmiechał
się do swoich myśli, niezbyt zważając na pojękiwania rannego Tomasza.
W WIOSCE SZAWANEZÓW
Took-suh i Najle-umoc śpieszyli do naczelnego wodza Szawanezów. Szli
przez gęsty bór, wybierając najdogodniejsze przejścia. Nieśli niepokojące
wieści. Parę dni temu do ich wioski przybył liczny oddział Długich Noży.
Dowódca oświadczył z groźbą, że puszcza od Detroit aż po Maumee Ri-
ver jest własnością białych i zamieszkujące ją plemiona muszą opuścić te
tereny. Dla wielu plemiennych rodów Pottawatomich i Szawanezów był to
poważny problem. Biali backwoodsmeni coraz gęściej zasiedlali puszczę,
wypierając Indian na zachód. A tam przecie mieszkały inne plemiona czer-
wonoskórych. Robiło się ciasno. Wybuchały waśnie i spory, często kończą-
ce się bratobójczą wojną. Opuścić krainę ojców i ruszyć na tułaczkę było
czymś okrutnym i niesprawiedliwym, a jednocześnie niezrozumiałym dla
przeciętnego Indianina. Z rozkazu Rady Starszych dwaj wojownicy szli do
naczelnego wodza Szawanezów po ostateczną decyzję.
Było późne popołudnie. Słońce już od dawna znajdowało się na zachod-
niej stronie nieboskłonu, ale jeszcze tu i ówdzie pęki promieni przedzierały
53