Page 13 - demo ksiazki
P. 13
mija miejscówkę kaczek (te urządziły sobie w świetle
nisko stojącego słońca imprezę) i śnieżnobiałe łabędzie
sunące przed siebie bez celu.
Przyspieszam, rozkoszując się ogniem płonącym
w mięśniach nóg, gorącem w piersi i potem wsiąka-
jącym w koszulkę. Krzywiąc się lekko – lepiej by było,
abym odnowiła znajomość z maszynką, w przeciwnym
wypadku moje szczeciniaste pachy dorobią się włas-
nych nagłówków w plotkarskiej prasie – skręcam
w prawo i pędzę, wkładając w to jeszcze więcej wysiłku.
Ruszam ramionami z opuszczoną głową i…
– Faith Valentine?
„O nie, jeszcze nie teraz, jeszcze nie…”
– Faith? Faith Valentine? To ty, prawda?
Równolegle do mnie biegnie chłopak, a jego trądzik
lśni w blasku słońca. Nieznajomy przyskakuje do
mnie, by móc zajrzeć pod daszek mojej czapki, jedno-
cześnie chuchając mi w twarz.
Dlaczego pachnie krewetkami koktajlowymi?
O szóstej rano?!
– Nie – rzucam, naciągając czapkę na nos i przy-
spieszając. – Wybacz, chyba mnie z kimś pomyliłeś.
– Skądże – odbija piłeczkę upartym, ale radosnym
tonem, również zwiększając tempo. – Jesteś Effie
Valentine. Czytałem, że biegasz każdego ranka, no
i mieszkasz w tej okolicy, więc wstawałem super-
wcześnie rano przez cały tydzień, a dziś złapałem
metro na Piccadilly, potem linię District, no i dotarłem
do Richmond. I proszę, trafiłem na ciebie!
17