Page 8 - demo ksiazki
P. 8
nim przystankiem na drodze do szkoły, więc wybór i tak był
niewielki.
– Potrzebna ci matma? – spytałam pojednawczo.
Kristine, w oparach odolu i ciągle jeszcze nadąsana, skinęła gło-
wą. Kiedy już przepisała do swojego zeszytu moje zadanie z matmy,
znów zapanowały między nami radość i zgoda. Czego, niestety, nie
można było powiedzieć o późniejszej części dnia.
Poniedziałek był najgorszym dniem tygodnia. Mieliśmy mat-
mę (obecny stan stopni: dzięki łaskawemu losowi dostateczny,
Krissi ciągle dopuszczający), fizykę (harmonijnie, choć chwiej-
nie trzymamy się dostatecznego), chemię (Lizzy dopuszczają-
cy, Kristine dobry, czego ona sama ciągle nie potrafi wyjaśnić).
Smutne chwile: historia, która mogłaby być interesująca, gdyby
nie wykładał jej najnudniejszy człowiek świata, pan Rüb. Po
niej zaś był francuski z madame Eiffler (może to także ciekawy
przedmiot, ale ja, niestety, zawsze rozumiałam tylko połowę),
a na koniec szkolnego dnia pojawiał się nasz wychowawca Vik-
tor Wenz (nauczyciel niemieckiego). Niestety, nie po to, aby
uczyć nas niemieckiego, lecz żeby przeprowadzić tak zwaną
lekcję do dyspozycji wychowawcy, którą nasza nudna szkolna
homepage definiowała następująco: „Lekcja ta, o ile nie zawie-
ra treści przedmiotowych, może być wykorzystana bardzo róż-
norodnie. Na pierwszy plan mogą się wysunąć indywidualne
tematy dotyczące klasy, ćwiczenia umiejętności społecznych
bądź rozmowy”. Tyle teoria. W praktyce zwykle było tak, że
w czasie tych zajęć na przykład wybierało się przewodniczącego
samorządu klasowego, przy czym zdanie: „Leon, będziesz nim
jeszcze ten rok” znacznie skracało ten punkt programu. Czasami
11