Page 10 - tmp
P. 10

naszych wirującymi słupami. Wydawało się, że jakieś potwory zataczają w sza‑
          lonym tańcu olbrzymie koła, że doganiają z tyłu, zabiegają z przodu, z boku
          i sypią po szczypcie śniegu na sanie. Gdzieś najwyżej, w zenicie, uderzył niby
          wielki, rozkołysany dzwon przeciągle, głucho, jednostajnie.
            Doktor poczuł, że nie jadą już po drodze; sanie posuwały się z wolna, uderza‑
          jąc końcami sanic o grzbiety zagonów.
            – Gospodarzu ! – zawołał z trwogą – a gdzie my jesteśmy ?
            – Jadę polem do lasu – odpowiedział chłop – w lesie ciszej będzie… pod samą
          wieś lasem zajedziemy…
            Rzeczywiście wiatr wkrótce ucichł i dawał się słyszeć tylko huk podniebny
          i trzask łamiących się gałęzi. Na czarnym tle nocy majaczyły osypane śniegiem
          drzewa. Prędzej jechać nie było można, drożyna bowiem leśna, zawalona zaspa‑
          mi, przeciskała się śród pniaków i gałęzi. Nareszcie po upływie jakiejś godziny,
          podczas której doktor szczerze namartwił się i naobawiał, dały się słyszeć powta‑
          rzające się głuche odgłosy – psy szczekały.
            – Nasza wieś, wielmożny panie…
            Zamigotały światełka w oddali, podobne do chwiejących się w różne strony
          punkcików, dym zapachniał.
            – Nuże, małe ! – zawołał wesoło na konie woźnica rozgrzewając się za pomo‑
          cą obijania boków pięściami.
            Za chwilę mijali pędem szereg chat, do strzech zasypanych śniegiem. Na tle
          szyb zamarzniętych okien, od których padały na drogę kręgi światła, rysowały
          się cienie głów.
            – Wieczerzę ludzie jędzą… – bez żadnej potrzeby zauważył chłop, przypo‑
          minając doktorowi czas „wieczerzy”, której spożywać dnia tego nie miał nadziei.
            Konie zatrzymały się przed jakimś domostwem: chłop wprowadził dokto‑
          ra Pawła do sieni i znikł. Namacawszy klamkę doktor wszedł do małej, nędznej
          izby, oświetlonej kagankiem naftowym.
            Zgrzybiała i zgarbiona jak rączka parasola kobiecina ujrzawszy go zerwała się
          z łóżka, poprawiła chustkę na głowie i jęła mrugać powiekami, a wytrzeszczać
          czerwone oczy ze źle tajonym przerażeniem.
            – Gdzie chora ? – spytał. – Samowar macie ?
            Stara w przerażeniu swym do słowa przyjść nie mogła.
            – Samowar macie, herbaty możecie mi zrobić ?
            – Jest ten ta samowar… jeno cukru…
            – Masz tobie ! Cukru nie ma ?
            – A nie ma… chyba by Walkowa mieli, bo to panienka…
            – Gdzież to wasza panienka ?

 10                                     11
   5   6   7   8   9   10   11   12   13   14   15