Page 3 - demo ksiazki
P. 3
żone na jeża” okrywała barankowa czapka wciśnięta aż na uszy. Miał na so-
”
bie zgrabną bekieszę z futrzanym kołnierzem i wełniane rękawiczki. Włożo-
3
no nań ten strój odświętny, za którym tak przepadał, ale za to wieziono go do
szkoły. Z niemego smutku matki, z miny ojca udającego dobry humor wnio-
skował doskonale, że w owej szkole, którą mu tak zachwalano, przyobiecanych
rozkoszy będzie nie tak znowu dużo.
Znajomy widok wioski rodzinnej znikł mu prędko z oczu, nagie wierzchołki
lip stojących przed dworem, schyliły się za brzeg lasu obwieszonego kiściami
śniegu... Najbliższa góra poczęła wykręcać się, zmieniać, jakby krzywić i dzi-
wacznie garbić. Wypadały teraz przed jego oczy smugi zarośli, jakich jeszcze
nigdy nie widział, płoty z sękatych, nieociosanych żerdzi, na których wisiały
przedziwne, niezmiernie długie sople lodu, wynurzały się pewne obszary pu-
ste, gdzieniegdzie okryte lodami o barwie sinawej, zimnej i dzikiej. Niekiedy
las z nagła podbiegał ku drodze i odkrywał przed zdumionymi oczyma chłop-
ca posępne swoje głębie.
– Patrz, Marcinek! zając, trop zajęczy... – wołał co chwila ojciec, trącając
go nogą.
– Gdzie, tatku?
– A o, tu! Widzisz? Dwa ślady duże, dwa małe. Widzisz?
– Widzę...
– Będziemy teraz szukali tropów lisa. Czekaj no... My go tu zaraz, oszusta,
wyśledzimy, a potem palniemy mu w łeb, zdejmiemy futro i każemy Zelikowi
uszyć prześliczną lisiurę dla pana studenta, Marcinka Borowicza. Czekaj no,
my go tu zaraz...
Marcinek wpatrywał się w głuche leśne polany i zamiast rozrywki zimną bo-
jaźń na tych tropach spotykał. Z rozkoszą byłby pobiegł śladem lisów i zaję-
cy, nurzał się w śniegu i hasał wśród przydętych zarośli, ale teraz z całego ob-
szaru i z tajemniczych jego cieniów fioletowych wiała na niego bolesna i zdu-
miewająca tajemnica: szkoła, szkoła, szkoła...
Ostatni szmat tzw. odpadków leśnych wykręcił się w inną stronę i zdawało
się, że ucieka za oczy, na przełaj, polami. Rozwarła się przestrzeń płaska, tu i ów-
dzie poprzegradzana opłotkami, w których na dnie małych wąwozików kryły się
drożyny, przydęte w owej chwili zaspami podobnymi do wysokich kopców albo
śpiczastych dachów. W jedną z takich dróg chłopskich wjechały sanie państwa
Borowiczów i poczęły kopać się przez wydmy. Kiedy Marcinek wykręcił głowę
bekiesza (węg.) – duże futro
3
6