Page 10 - demo ksiazki
P. 10
– Ale też pani jesteś nienasycona! – mówił pan Borowicz pół serio do na-
uczycielki, gdy dopominała się to o ryby, to o włoszczyznę, to nareszcie o len,
płótno zgrzebne itd.
– Ij! – odrzekła z jadowitym uśmiechem pani Wiechowska – nienasycona,
proszę pana dobrodzieja, to ja tam nie jestem. Czyż to jedno z drugim wynio-
są te drobiazgi tyle, co byście państwo dobrodziejstwo musieli dać korepety-
torowi u siebie na wsi? Taki korepetytor, proszę pana, dziś ledwo za trzydzie-
ści rubli w miesiąc na wieś pojedzie, a chce mieć pokój osobny, wszelkie wy-
gody, wszelkie przyjemności, usługę... młodą, konia pod wierzch, chce się za-
bawić kiedy niekiedy, chce świąt i wreszcie... co to mówić...
– Pani kochana wiesz – odrzekł szlachcic trochę szorstko – że dlatego do
was dziecko oddaję, bo mię na korepetytora nie stać. Rzeczywiście, nie stać
mię. Choćbym się nawet szarpnął i dał mu te jakieś trzysta rubli, to nie mam
w domu kąta, gdzie bym takiego guwernera ulokował. Pani kochana może
i wiesz, może nie wiesz, że u nas nie co dzień mięso na obiad, a z obcym czło-
wiekiem w domu trzeba by się było stawiać...
– Co to mówić, moja droga pani – rzekła pani Borowiczowa – przecie pan
Wiechowski przygotuje Marcinka do pierwszej klasy nie gorzej, a zapewne da-
leko lepiej niż najlepszy korepetytor, a u pani będzie mu tak samo jak u matki.
On sam wie, że trzeba się uczyć, trzeba zębami i pazurami!... Mamusia kocha,
mamusia bardzo kocha, ale to trudno, to trudno. On to zresztą wie, on poka-
że, jaki to z niego chłopiec i czy to słuszne, co o nim mówił pan Miętowicz, że
on tylko beczeć umie. On pokaże!
Istotnie w Marcinku niespokojne wybuchy uciszyły się i cała jego rozpacz
niby na jakimś haku zawisła. Spojrzał mężnie w oczy matki i dojrzawszy w ką-
cikach tych oczu pod samymi powiekami dwie łzy uśmiechnął się dziarsko.
– Widzi pani, widzi pani, oto mój syn, mój kochany syn! – mówiła teraz
pani Borowiczowa, wypuszczając te łzy uwięzione mocą woli pod powiekami.
Ojciec przyciągnął go do siebie i głaskał po czuprynie, nie mogąc słowa wy-
mówić. Tymczasem noc zapadła. Wniesiono do pokoju lampę i pani nauczy-
cielowa zaczęła nalewać herbatę. Około godziny siódmej pan Borowicz wstał
zza stołu. Jego lewy policzek drgał szybko, a usta uśmiechały się smutno.
– No, Helenko, na nas pora... – rzekł do żony.
– O, cóż znowu? – wyszepleniła nauczycielowa – cóż znowu? Przecie na
Gawronki w kwadrans czasu sankami się prześliźnie...
– Tak, pani, ale teraz księżyca nie ma, zaspy duże, chłopak drogi nie zna,
zresztą i na państwa czas.
13