Page 15 - Demo_ksiazki
P. 15
– Szkoda, że nasze canoe zostało w dole rzeki – powiedział z żalem.
– Nie martw się, jeżeli czerwonoskórzy nie znaleźli łodzi, za godzinę bę-
dziemy mieli doskonałe czółno – pocieszył go Tomasz.
– Więc idziesz?
– Cóż mam robić, skoro Jerry podziela twoje zdanie.
– Myśmy go przyjęli gościnnie przy ognisku, a on stanął po stronie czer-
wonych dzikusów – zżymał się Jerry. – Trzeba go nauczyć szacunku dla
białych obywateli Unii.
– Święte słowa – dorzucił Gunter.
– Co wobec tego proponujesz? – spytał stary Connel.
– Gdzie masz ukryte canoe?
– W miejscu, gdzie Salamonie River wpada do Wabash.
– Za godzinę tam dotrzemy?
– Na pewno.
– Plan mój jest prosty. Ten przybłęda twierdził, że podąża do fortu Mia-
mi. Może mówił prawdę, może kłamał. Jedno jest pewne – bardzo się śpie-
szył. Ciekawe, co go tak gnało w górę rzeki. Tę tajemnicę także warto po-
znać. Co wy na to? – Johann zrobił krótką pauzę i swymi świdrującymi ocza-
mi spojrzał na Connelów. Przytaknęli mu, kiwając głowami. Wówczas cią-
gnął dalej: – Podążymy piechotą do ujścia Salamonie River, a później czół-
nem popłyniemy do Wayne. Tam zasięgniemy języka, a po drodze powin-
niśmy znaleźć ślady, które zdradzą nam jego zamiary. Od zdobytych infor-
macji uzależnimy dalsze postępowanie.
– Chyba trudno będzie go dopędzić – zastanawiał się stary Connel. – Mo-
żemy zgubić jego ślad. Będzie przecież ostrożny, a poza tym my idziemy
piechotą, a oni pewnie teraz wiosłują, ile sił.
– Zapominasz, ojcze, że wiozą rannego.
– Jerry ma słuszność – podchwycił Johann. – Jeden czerwonoskóry nie
nadaje się do wioseł. Ale przecież Indianie nie będą go, do licha, odprowa-
dzać aż do Miami. Po drodze muszą minąć fort Wayne, a czerwoni, zwłasz-
cza Szawanezi nie znoszą tej warowni. Przed dwoma laty oglądali tam zbyt
dużo swych pobratymców powieszonych na basztach fortecy. A więc będzie
musiał sam wiosłować. Jeżeli czółno, które ukryłeś, jest dobre, we trzech
szybko nadrobimy stracony czas.
– Yes! Masz rację! – przyznał Tomasz.
– To w drogę!
Przerzucili przez ramiona traperskie sakwy i ze strzelbami gotowymi do
strzału podążyli w górę Wabash River. Przedzierali się przez gąszcz zaro-
śli, brnęli przez bujne chaszcze, mijali urocze polany leśne, szli pięknymi
łąkami rozciągającymi się nad rzeką i znowu wchodzili pomiędzy pnie le-
śnych olbrzymów. Od rzeki szedł zapach rozkładających się traw, zmiesza-
ny z odurzającą wonią kwiatów i ziół bujnie rosnących nad jej brzegiem.
41